Follow my blog with Bloglovin
Odkąd zamieszkaliśmy na wsi, nasze życie stało się nierozerwalnie związane ze zmianą pór roku. To własnie kalendarz astronomiczny wyznacza nam rytm roku. Mieszkając w mieście nie słuchałam tego naturalnego biologicznego zegara. Stłumiony klimatyzacją, dziwnym wielkomiejskim klimatem, oraz codzienną gonitwą, dawał o sobie znać kiedy robiło się za zimno lub za gorąco na dotychczasową garderobę.


Dziś przyroda wyznacza nam okresy wzmożonej pracy i okresy odpoczynku. Do najbardziej zabieganych z nich mogę zaliczyć przedwiośnie - czas od połowy lutego, do połowy maja ( w zależności od temperatur), oraz przedzimie, które u mnie trwa od połowy września do końca października. Są to dwa momenty w roku, kiedy zmieniamy nasze otoczenie o 180 stopni. Dziś chciałam Wam opisać nasze przedzimie. Rozpoczyna się ono mniej więcej wraz z pierwszym symptomem Syndromu NORY. Zaczynamy przygotowywać nasz dom, otoczenie i nas samych na nadejście zimnych, słotnych dni. 


DOM

Tutaj przygotowania zaczynam najwcześniej. W tym roku postanowiłam nieco je poszerzyć, o tradycyjne, coroczne sprzątanie świąteczne. Umówiłam się sama ze sobą, że nie będę tracić ani chwili ze świątecznego klimatu (który u nas w domu gości już od 6 grudnia) i zamiast latać z mopem i szmatką, będę piekła pierniki i wygrzewała się przed kominkiem czytając córce świąteczne opowieści. Ponadto dochodzi jeszcze mocno praktyczny aspekt tego całego sprzątania. Im bliżej świąt tym mniejsza szansa na sprzyjającą sprzątaniu aurę. I dlatego porządki zimowo - świąteczne mam już za sobą. Rozpoczęłam je w połowie września, kiedy pogoda i temperatury były iście letnie. Spokojnie pomyłam okna, poprałam firanki, zasłonki, kołdry, poduchy. Wszystko wyschło na zewnątrz owiane wiatrem i muskane słońcem. Wyniosłam wszystkie niepotrzebne graty i przedmioty zostawione na nigdy nienadchodzące zaś. W szafkach i szufladach zrobiło się przestronnie, a na strychu zapanował ład i porządek. 



Końcówka września to również czas wekowania. W tym roku zaszalałam. Zrobiłam dżem wiśniowy, sok malinowy, przecier pomidorowy, powidła śliwkowe i mus jabłkowy. A nawet zakisiłam ogórki, spakowałam tarte buraczki do słoików, a warzywa z ogródka pokroiłam w kostkę i zamknęłam w zamrażarce. Kiedy więc zapasy na zimę zagościły w kotłowni, uzupełniłam braki wszelakich niezbędników domowych ( proszki, płyny, środki czystości, szczotki, etc - czy Wam też wszystko wychodzi i zużywa się jak na komendę?). W międzyczasie zmieniłam domową aranżację, wyjęłam jesienne, wrzosowe koce i poduchy, oraz zaopatrzyłam się w kilka nowych perełek, bez których teraz nie wyobrażam sobie naszych jesiennych wieczorów.






Jak już wspominałam Wam w poprzednim poście, syndrom nory wyzwala we mnie instynkt otaczania się ciepłymi, mięsistymi przytulnymi tkaninami. Uwielbiam w tym okresie wszelkie wełny, włóczki, sznurki. Na przeciw moim jesiennym potrzebom wyszły Dziewczyny z domowebrudy i wydziergały własnoręcznie piękne poszewki na poduszki. Dwie z nich idealnie pasujące kolorystycznie do pokoju córki, zagościły w jej łóżku. Dwie szare, czekają na zimową aranżację sypialni, którą pokażę Wam niebawem. Marzy mi się jeszcze pled do kompletu, szary, mięsisty i cieplutki :) Ze sznurka bawełnianego natomiast mamy pufę. Już dawno myślałam nad czymś do siedzenia, kokonowania, dla Mai. W końcu zdecydowałam się na taką pufę, od Elizy z Zakątek Elizy i chyba muszę zamówić dwie dodatkowe, bo trwają o nią regularne walki. Fantastyczne w niej jest to, że sama dostosowuje się do naszych 4 liter i pozwala znaleźć najwygodniejszą pozycje :)

OGRÓD

Prace w ogrodzie w dużej mierze zależne są od stanu wegetacji naszych roślin, oraz aury. Pracy jest tu co nie miara. Pomimo, że nasz ogród i warzywnik nie jest jakiś imponujących rozmiarów, spokojnie pracy starcza na kilka tygodni. Ja zaczynam od warzyw i warzywniaków. Warzywa wykopuję, zagospodarowuję, czyli albo mrożę, albo wekuję lub suszę. Warzywniaki przekopuję, wyrównuję i zostawiam na zimę. Poletka truskawek, pielę i zostawiam, tak aby opadające liście mogły stworzyć im ciepłą pierzynkę na nadchodzące mrozy, a wiosną łatwo było je wydmuchać spomiędzy krzaczków nie uszkadzając sadzonek. Z tegorocznymi pracami w ogrodzie zdążyłam akurat przed trwającymi u nas od dwóch tygodni deszczami. To też dobry czas na pierwsze ciecia, zwłaszcza roślin ozdobnych i mniejszych krzewów. Na ciecia drzew i drzewek czekamy do końca ich wegetacji i przejścia w spoczynek. O tej porze roku, w ogrodzie jest już pusto. Rośliny przycięte, czekają do wiosny, część z nich zabezpieczymy później na wypadek ostrych mrozów. Również ostatnie tegoroczne koszenie trawy za nami. Ostatnie prace jesienne to grabienie liści. Ale to jeszcze potrwaaaa, bo drzewa u nas wciąż zielone. 


Te jesienno - zimowe przygotowania sprawiają mi wiele radości i zwyczajnej satysfakcji. Kiedy za oknem kolejny tydzień siąpi deszcz, a zimno tak, że nosa za drzwi nie chce się wyściubić, stoję sobie z kubkiem kawy w rękach i patrzę przez okno na moknący ogród. Mam poczucie, dobrze wykonanej pracy i tego, że wszystko jest na swoim miejscu. Dlatego zupełnie nie rozumiem osób ciągle zadającym m i pytanie czy mi się na tej wsi nie nudzi. Nie rozumiem jak można się nudzić samemu ze sobą? Co dopiero mając duży dom i ogród wymagający stale pracy, do tego dwulatka i gromadkę kotów ;) Jest tyle rzeczy do zrobienia, do ogarnięcia, do przygotowania, do sprawdzenia, do dowiedzenie się, etc. że pomimo tego iż wstaję około 7-8 rano i kładę spać po 22, wciąż brak mi czasu :)

P.S Przepraszam Was za jakość zdjęć. Niestety mój komputer, na którym mam wszystkie "narzędzia pracy", włącznie z logo i programem do obróbki zdjęć, odmówił współpracy. Myślałam, że to błahy błąd karty graficznej, jednak to coś bardziej skomplikowanego. Dlatego dziś nienajlepsza szata graficzna i zupełnie nieobrobione zdjęcia, wykonane smartphonem :/
Idzie jesień. Pierwszy raz w tym roku poczułam chłód nocy. Wyrwał mnie on z objęć Morfeusza i zmusił do opuszczenia ciepłej pościeli. Poszłam pozamykać okna. Schowałam wystającą nóżkę córeczki pod kołdrę i podreptałam z powrotem do sypialni, do łóżka.




Idzie jesień. Wieczory i ranki zimne, okna w salonie zaparowały z powodu różnic temperatur. Cienie długie, jesienne, wieczorne mgły, żółte liście lipowe i zapach jesieni. To wszystko uruchomiło we mnie, jak co roku, SYNDROM NORY. Nora kojarzy mi się bardzo, bardzo miło. Po pierwsze jako schronienie. Ciepłe, przytulne miejsce, pełno zapasów na zimę, ciepłych piórek i słomy. Po drugie, tak nazywa się dom Państwa Wesley'ów, sympatrycznej rodzinki z mojego ukochanego Harrego Pottera. Ich Nora, również emanuje ciepłem, domową miłością i ma pełną spiżarnię ;)


Kiedy poczuję pierwsze oznaki jesieni w powietrzu, zaczynam niczym polna myszka wyposażać NORĘ na zimę. Pojawiają się pierwsze przetwory. Sok malinowy do herbaty i na odporność, dżem wiśniowy, do kolacji i śniadań z kakao. Przeciery pomidorowe, musy jabłkowe i inne niezbędne do przetrwania chłodów specyfiki. Dają mi one poczucie bezpieczeństwa, tworzą klimat i ciepło domowego ogniska. Już nie wspomnę o ich działaniach antydepresyjnych, kiedy w szary jesienny poranek odkręcam słoik pachnący wiśniami :D





Uzupełniam zapasy kaka, gorącej czekolady, ale i węgla oraz drewna na zimę. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę usiedzieć spokojnie kiedy wieczorny chłód daje po nosie, a w stodole nie mamy kupy węgla... Tak więc odhaczam poszczególne punkty na liście, aby zabezpieczyć nasz dom i zapewnić nam spokojne "norowanie".


I tak, wiem że do kalendarzowej jesieni jeszcze miesiąc prawie. I tak wiem, że zima jeszcze daleko, jednak tak już mam, że wolę przygotować się do nich wcześniej. Tak, aby później spokojnie móc korzystać z ich uroków :) Z tego też powodu, szukam ciepłych skarpet, wełnianego swetra i mięsistych tkanin. Najpierw ubieram Maję, w jej szafie już wisi kurtka zimowa i jesienna, zestaw czapek i szalików na mniejsze i większe chłody. Sweterki, ciepłe rajstopy, piżamy i szlafroczek. Czemu tak wcześnie zapytacie. Niestety, tak już dziwnie jest w handlu, że sezon zimowy zaczyna się pod koniec sierpnia. Za chwilę wszyscy udadzą się na zakupy i albo nie będzie już w czym wybierać, albo rozmiarów nie będzie. Dodatkowo lubię robić jej zakupy z kanapy. To taki luksus. Wiem jaki ma rozmiar i wiem, że co w nim nie kupię, będzie na nią dobre :) Jedynie buciki kupujemy z córą. Długa i wąska stopa to nie lada wyzwanie w doborze obuwia. Za chwilę przyjdzie czas na moją garderobę. Tu już sprawa o wiele trudniejsza i niestety czeka mnie wizyta w centrum handlowym :/




Kiedy syndrom Nory zostanie we mnie "ugłaskany", przestaję przebierać z nóżki na nóżkę i zwyczajnie cieszę się jesienią. Tą piękną, złotą, polską, ale i ta szarą i dżdżystą. Bo kiedy w kominku buzuje ogień, a my pijemy herbatkę z malinami i zajadamy ciasto ze śliwkami, nic nie jest w stanie popsuć nam humorów :)



A Wy? Dopadł Was już syndrom Nory?

Buziaki :* Iza
Zalewa nas fala bylejakości. Wielka jak tsunami wlewa się w nasze życie. Ostatnio spotykam się z nią na każdym kroku. Najmniej szkodliwa jest taka zwykła codzienna, estetyczna. Jej bratem jest kicz. Jednak to bylejakość jest bardziej groźna, gdyż dużo mniej rzucająca się w oczy.

Kawałek świątecznego urlopu spędziliśmy w moim rodzinnym mieście. Chciałam zabrać córkę na wieczorny spacer ulicami miasta. Pamiętałam ten magiczny urok oświetlonych lampkami latarni, udekorowanych choinek wzdłuż deptaka, pięknych konstrukcji zdobiących fontanny. Niestety albo pamięć mnie już zawodzi, albo bylejakość zasiadła tam na tronie i dzierży władzę. Smutek, rozczarowanie, niesmak. Każda "dekoracja" sfatygowana, połowa lampek popalonych, świąteczne fontanny nie działające. Rozczarowani tandetą miasta postanowiliśmy udać się do Bazyliki, sławnej w całym kraju, monumentalnej, barokowej i co roku świątecznie przyozdobionej. Na placu przed Kościołem uderzył nas widok wielkiej choinki chylącej się ku ziemi i zamiatającej czubkiem bruk. Zdecydowanie za mały łańcuch światełek powiewał na wietrze gdzieś z boku. Wchodząc do Świątyni bylejakość zaśmiała nam się w twarz. Straszny i smutny widok. Świerki bożonarodzeniowe zamiast upiększyć kościół zdecydowanie go szpeciły. Wątłe chabazie, wyglądające jakby stały tam od ostatnich świat, krótkie łańcuchy światełek migały gdzieś na najwyższych gałązkach. Monumentalne choinki na ołtarzu głównym ubrane w kilka różnych światełek bez ładu i składu rzuconych na drzewka. Ani jednaj bombki, ani jednego stroika. BYLEJAKOŚĆ nas pokonała. Wyszliśmy z niesmakiem.


Najgorszą forma bylejakości jest dla mnie bylejakość życia. Bylejakość poglądów, lub ich zupełny brak, bylejakości domów, rodzin, ludzi i ich osobowości. Jak człowiek może być szczęśliwy kiedy jego życie jest NIJAKIE? Kiedy brak mu kolorytu, nie ważne jakiego. Bo nie jest ważne jakim farbami pomalujemy nasz świat. Ważne żeby go pomalować. A tak wiele osób stwierdza, że szkoda na to czasu. Żyją w swoich życiach z dnia na dzień, powielając te same czynności niemal już automatycznie. Bliżej im do maszyn niż ludzi. Wartości rodzinne gdzieś zanikły. Małżeństwo stało się formą biznesowego układu, w którym każdy daje coś od siebie z aptekarską wręcz precyzją, aby nie dać więcej niż ustalono w niepisanej umowie przedślubnej. Dzieci są zazwyczaj z przypadku, lub jedno jako planowane, bo tak wypada. Bo czas jest zbyt drogi, aby go oddać dzieciom za darmo. Bo figura się zmienia i luka w karierze zawodowej robi.
Nie czeka się z utęsknieniem na "nadchodzące", na jutro, na ważny dzień, na weekend, na święta czy urlop. Bo nie ma się pomysłu na nie, Jak je spędzić? Jak zrobić coś fajnego, jak sprawić aby były to wyjątkowe dni. Brak codziennej rutyny męczy. Człowiek nagle nie wie co począć i miota się bez celu. Czy i Wy słyszeliście, że Święta męczą? Ja wiem, że męczą. Męczą Panie domu, matki, żony, babcie. Te które od tygodni latają z mopem, odkurzaczem i myją okna, a później stoją do późna przy bigosie. Ale reszta ludzi? Co ich męczy?


Do wszystkiego można w życiu podejść jak do czegoś czego się nie opłaca. Po co kupować żywą choinkę? Po co piec pierniki na nią? Po co wyciągać świąteczne dekoracje? Po co budować kominek i przesiadywać przy nim w zimowe wieczory. Wszystko to wymaga pracy, wysiłku, zabiera czas. Po co są Święta, po co urlopy. Przecież traci się cenne godziny, w których można by wypracować dodatkowy zysk. A tak bezproduktywnie leży się na kanapie i przełącza bezmyślnie kolejne kanały w tv. Po co bawić się z dzieckiem, poświęcać mu czas, przecież ma zabawki. Po co tworzyć ciepło domowego ogniska, domowe rytuały i tradycje. Po co budować więzi i wspólnie spędzać czas.

I jasne, nie każdy tak musi, nie każdy tworzy rodzinę. Ale ten kto nie tworzy, ma inne pasje w życiu, sport, podróże... Ważne aby mieć coś co nas uszczęśliwi, co jest naszą pasja, czemu możemy oddać się bez reszty. A Ja obserwuję coraz częściej, że jedyne czemu chcemy poświęcić życie to my sami. Taki egoizm pod płaszczykiem "wolnych wyborów", taka bylejakość, nijakość, takie puste życie bez jakichkolwiek celów i fundamentów.


Kuzynką bylejakości jest chwilowość, a jej bratem pospiech. Cechuje on tych, którzy wiecznie z utęsknieniem na coś czekają, a jak już nastąpi nie potrafią się tym cieszyć i już wybiegają myślami do następnych "momentów". W listopadzie ubierają choinkę, a dzień po świętach ją rozbierają i stawiają tulipany oraz wiosenne dekoracje, A gdzie jest TU i TERAZ i życie dniem dzisiejszym? Gdzie napawanie się tym oczekiwanym czasem, ładowanie baterii i po prostu bycie. Najpierw narzekania, że nie ma śniegu i co to za zima bez niego, a gdy tylko zacznie padać frustracja z tego powodu, no bo jak tu do pracy dojechać.

Czy wiecie, że ludzi mających pomysł na siebie, swoje życie i konsekwentnie malujących swój świat wybranymi barwami można poznać na kilometr? To ludzie, w których domu chce się przebywać, a w morzu miejskiego zgiełku myśli o nim jak o bezpiecznej przystani. To ludzie, na spotkanie z którymi idzie się z radością i trudno się rozstać, bo tematów do rozmów nie sposób wyczerpać. To ludzie, do których dzwoni się poszukując porady, inspiracji lub po prostu wysłuchania. Ja znam takich ludzi. Niestety niewielu.

Kochani w Nowym Roku życzę i Sobie i Wam, aby :
nasze życia dalekie były od BYLEJAKOŚCI
pełne były wyjątkowej JAKOŚCI i kolorów które sami im nadamy
nie było w nich miejsca na nijakość
i by nie towarzyszył im pośpiech


Dawno mnie nie było. Co tu dużo pisać, życie z 14 miesięczniakiem zaczynającym przygodę z chodzeniem na własnych nogach, nie pozostawia zbyt wiele czasu na wirtualne zwierzenia. Do tego panująca nam susza, zabierała cenne wieczorne godziny, kiedy to panna Anna słodko już spała, na podlewanie haziajstwa, aby nie umarło doszczętnie. I tak codziennie na dwie studnie pompa pompowała hektolitry wody, utrzymując przy życiu dwa warzywniki, ogród, podwórze i doniczkowe podwórzowe. Dzięki temu większych strat brak. Jedynie trawa nie wytrzymała próby sił i niestety mamy w niektórych miejscach puste, wyschnięte place. Mam nadzieję, że jako trawa łąkowa, nie sianka, wzejdzie bujnie w przyszłym roku...

Kiedy już aura odpuściła i wieczory znowu zapowiadały się wolne, wpadliśmy w wir wekowania. Przerabialiśmy, gotowaliśmy, pasteryzowaliśmy. W tym roku głównie soczek z malin, powidła śliwkowe, przeciery pomidorowe, soki z czarnego bzu. Jeszcze przyjdzie czas na mus jabłkowy.

Na to wszystko złożyły się również inne sprawy. Jak w życiu każdego z nas bywają chwilę cięższe i mniej przyjemne tak też było, jest u mnie. Dostałam ostatnio dużo do myślenia i przemyślenia. Posypały się gorzkie żale, przykre słowa. I to z najmniej spodziewanych stron. Postawiłam pod znakiem zapytania wiele niby pewnych spraw w moim życiu. Przez chwilę odechciało mi się sprzątać, dbać, pielęgnować, urządzać i dekorować. Myśl o nadchodzącej jesieni i jej urokach jakoś nie poprawiała nastroju.

Dodatkowo dowiedziałam się też, że jestem mało oryginalna, mieszkam na wsi jak setki innych ludzi i nic takiego ciekawego tu nie robię. Siłą rzecz zatem rozważałam kwestię pożegnania się z Wami. Skoro nie jest ciekawe to o czym Wam piszę, nie jest za grosz oryginalne i na innych blogach aż kipi od inspiracji, której tu znaleźć nie można... To po co to pisać? Dawno blog ten przestał być "pamiętnikiem remontowym", jakim był z założenia i u swych początków. Dawno przestałam pisać tylko dla siebie, "do szuflady". Piszę też dla Was.  Z drugiej jednak strony stale powiększa się grono obserwatorów, fan page na facebooku rośnie w siłę, zbliżamy się do 80 000 wyświetleń bloga. Wiadomo, że z najpopularniejszymi równać się nie ma sensu, jednak chyba ktoś tu ze mną jest?

I tak z głową pełną rozterek, wielkich znaków zapytania i nadziejami na lepsze jutro wchodzę w ten jesienny czas. A na małe smuteczki zaparzam kawę, otwieram puszkę karmelu lub idę na spacer przywitać jesień.

Poniżej dzielę się pięknem naszej okolicy. Zdjęcia mojego autorstwa, bez podpisów, korzystajcie :)










Jest takie miejsce, w którym sen przychodzi łatwo i zawsze jest przyjemny. Jest takie miejsce, w którym "dzień dobry" nabiera głębszego znaczenia. Jest takie miejsce, w którym miło schronić się na poobiednią, letnią drzemkę. W chłodzie przyciemnionego zasłonami światła, w kwiecistej pościeli, na koronkowych poduszkach wypoczywa się cudownie. Zapraszam Was dziś do naszej sypialni. Miejsca, które jest naszym azylem, naszą w 100% prywatną przestrzenią, która w obecnej chwili dzielimy z naszą córcią i jak widać na załączonych zdjęciach z naszym żywym inwentarzem ;)





Sypialnia to pierwsze pomieszczenie które urządziliśmy. W założeniu miała być klimatyczna, z nutką romantyzmu i kobiecości. Białe meble i stonowane biszkoptowe ściany dają pole do popisu w dekoracjach. Z którymi jednak nie przesadzam. Gdzie jak gdzie, ale tutaj ład, harmonia i porządek są bezwzględnie wskazane. Dlatego do dekoracji służą głównie cięte kwiaty z ogrodu i kwieciste pościele. Delikatne zasłony, z białej bawełny lekko przesłaniają światło, dając przyjemny półcień. 





Chociaż zdaję sobie sprawę, z obecnie panującej mody na łączenie różnego stylu w jednym wnętrzu. Starałam się aby wszystko do siebie pasowało. Zasłony do abażurów, mebli i dywaników, chromowane elementy wykończeniowe w postaci karniszy, stelażu lamp, uchwytów w szafkach i komodach, oraz ramkach i świecznikach.

Prawie trzydzieści metrów kwadratowych przestrzeni nie tak prosto zaaranżować. Samo łóżko i szafki nocne nie wystarczą. Dobór mebli i ich ułożenie musi odpowiednio "zapełnić przestrzeń", aby z jednej strony nie pozostawić poczucia pustki, z drugiej nie przytłoczyć nadmiarem elementów.
Jeszcze wiele pozostaje do zrobienia. Przede wszystkim musimy odnowić stare, poniemieckie drzwi, podobierać resztę dodatków i wyprowadzić córcię do jej własnego pokoiku ;)



Witajcie po dość długiej przerwie! Lato w pełni, urlop już za nami, więc wracam do Was z kolejnym postem.

Ostatnio na wielu blogach i w mediach społecznościowych przetoczyła się dyskusja odnośnie inspiracji, kopiowania i oryginalności. Nie będę tutaj dywagować na ten temat, bo granica pomiędzy inspiracją, a kopiowaniem jest tak płynna, że nie można stawiać ogólnych tez czy definicji. Każdy przypadek "sporny" powinien być rozpatrywany indywidualnie poprzez porównanie z pierwowzorem - inspiracją. Moim zdaniem jak w wielu sprawach tak i tutaj diabeł tkwi w szczegółach. To szczegóły decydują o autentyczności wytworu, to w nich widać "duszę" twórcy. Ogólne trendy zawsze będą kopiowane, jednak to od nas zależy czy i ile dodamy od siebie tworząc rzecz naszą.


Sześc lat temu w mojej głowie powstała wizja kuchni w Jot. Oczami wyobraźni widziałam białe meble, szare ściany, emaliowane dodatki. Przeglądając internet znalazłam kilka aranżacji mniej lub bardziej trafnie odzwierciedlających moje wyobrażenia. Wówczas białe, stylizowane, eklektyczne nieco kuchnie, z ciemnym blatem kontrastującym wobec frontów, ze szprosami w witrynach były mało trendy. Pamiętam reakcje moje przyjaciółki projektantki wnętrz na moje ochy i achy wobec powyższej koncepcji. Jednym słowem uświadomiła mi, że wówczas na czasie były meble modernistyczne, nowoczesne i z połyskiem. Nawet swoją kuchnię tak właśnie urządziła. Dziś w nowym domu ma właśnie białe meble ze szprosami. Ba nie ona jedna! Wiele, wiele osób podążyło tym nurtem. Białe, stylizowane meble, nie ważne czy nazwiemy je rustykalnymi czy skandynawskimi stanowią tło dla wielu aranżacji kuchni. Są jakby fundamentem. Jednak to dodatki do tych mebli, przedmioty i elementy stanowią o oryginalności owych aranżacji. I z mojej perspektywy każda z takich kuchni jest inna, wyjątkowa i swojska. 


Podstawowe pytanie brzmi Jak chcę się tutaj czuć? Mamy wybór możemy mieć pięknie, modnie trendy i dokładnie tak jak ktoś tam ma... lub możemy mieć po swojemu, co oczywiście nie przeczy powyższemu. Czasami śmieję się, że skoro istnieje psychologia koloru, to czemu nie wnętrza? Pokaż mi swój dom a powiem Ci kim jesteś :D 

Jak miało być tutaj? Miało być swojsko, czyli po naszemu. Miło i przytulnie, ciepło i rodzinnie. Podstawa, fundament, czyli meble i kolor pomieszczeń bez zmian. Operować i nastrajać miały dodatki i ich kolory. Miało być wiejsko, ale nie skansenowo i nie ludowo. Czyli jasne, naturalne barwy, bawełna, len, koronka, ciemne drewno, emaliowane i ceramiczne dodatki. 




Jest biała (no może kremowa) kuchnia, są szprosy w wysokich witrynach, jest ciemny blat i ozdobne listwy. I jest cała reszta, dzięki której jest właśnie po naszemu. Wiosną królują soczyste zielenie, latem turkusy i róże, jesienią jest żółto i pomarańczowo, a na zimę czerwono :) Czy jest pięknie? Tak! Czy jest jak z żurnala? Nie! Po pierwsze dlatego, że tworzymy to wnętrze ( jak i wszystkie inne) powoli i sukcesywnie, z jednej strony ze względu na mocno ograniczone środki finansowe, z drugiej na brak czasu (roczniak zbyt wiele go pochłania ). Czy nadajemy się do prasy? Zapewne nie. Czy możemy kogoś zainspirować? Mam nadzieję, że tak. Jak się tu czujemy? Wyśmienicie!


I tego właśnie życzę wszystkim, czy to w kwestii urządzania wnętrza, czy innych spraw w naszym życiu, aby inspiracja nie przesłoniła nam radości z tego co robimy - tworzymy. Abyśmy zawsze czuli się w tym czymś dobrze, a nie jak w zbyt ciasnym obuwiu ;)